Eh, jego prosić to jak c#%$!jem trawę kosić!

Eh, jego prosić to jak c#%$!jem trawę kosić!

W Warszawie, przy ulicy Bitwy Warszawskiej 7, było tego dnia ciemniej niż zazwyczaj o tej porze. Z czterech działających w pobliżu latarni migotały tylko dwie, z pozostałych natomiast sączyły się resztki światła. To dobry znak. Grzegorz lubił ciemność, a ze wszystkich dni w roku najbardziej wyczekiwał tej niedzieli w ostatni weekend października. Wówczas przestawiało się zegarki i zmrok zapadał o godzinę wcześniej niż zazwyczaj. O godzinę wcześniej ludzie na ulicach przestawali mu się przyglądać, godzinę wcześniej mógł po prostu przespacerować się, pomyśleć, zastanowić.

Lubił te wieczorne przechadzki, chociaż coraz częściej nawiedzała go myśl – co zrobiłem źle, że uciekam przed błyskiem fleszy. Tych samych, które towarzyszyły mi przez pół życia? Dlaczego chowam się przed ludźmi, którzy kiedyś nosili mnie na rękach? Czemu widząc zmierzającego w moją stronę człowieka, odczuwam dziś lęk, a nie dumę? Z jakiego powodu nowa siedziba firmy, znajdująca się na odludziu, a nie przy tłocznej, pełnej turystów Starówce, tak bardzo mi odpowiada?

Wspominanie stało się jego pasją. Kiedy już wrócił do domu, lubił włączyć płyty z zapisem dawnych meczów. Kolegę pracującego w TVP poprosił o przeszukanie archiwum. Siadał wygodnie w fotelu i zanurzał się w świat sprzed 30 czy nawet 40 lat. Znowu mijał obrońców, znowu strzelał obok bramkarzy. Fryzura, na którą składała się wprawdzie tylko kępka włosów, jeszcze bujnie powiewała na wietrze. Zwłaszcza kiedy przyspieszał po wtłoczeniu piłki do siatki i z wyciągniętą ręką biegł w stronę trybun. Kochali go wtedy. Wszyscy go kochali.

Była nawet dziewczyna, która codziennie przysyłała mu list. Ten poniedziałkowy zawsze dotyczył dopiero co zakończonej kolejki ligowej. "Widziałam pana, jak minął pan prawego obrońcę Górnika. Wtedy, choć pan o tym nie wiedział, przebiegł pan nie więcej niż 15 metrów ode mnie. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko" – napisała kiedyś i Grzegorz zorientował się, że ma do czynienia z kobietą na tyle opętaną, by traktować ją jako niebezpieczną. Nigdy na żaden z listów nie odpowiedział, ale przez sześć lat dostał ich dokładnie 2188. Potem korespondencja nagle się urwała, co to dziś wzbudzało pewien niepokój.

Więcej już list od tej dziewczyny (dziś starszej kobiety) nie przyszedł, aż… do dziś, o czym Grzegorz jeszcze nie wiedział. Czasami tęsknił za nawet najbardziej szalonymi fankami, bo lepsze to niż ci wszyscy groźnie wyglądający mężczyźni, krzyczący z trybun „ty c$#!%ju”. A niestety, przed tym słowem w ostatnim czasie trudniej było mu uciec, niż przed argentyńskimi obrońcami. Przyzwyczaił się do bycia idolem, a teraz z trudem przyzwyczajał się do etykietki c$#!%ja.

Na stoliku przed telewizorem leżała tygodniowa porcja korespondencji. Najpierw otworzył kopertę z logiem Multibanku. Z satysfakcją spojrzał na rubrykę „saldo”, bo wynikało z niej, że przez 12 miesięcy zarobił blisko 600 tysięcy złotych. Nigdy wcześniej, nawet w chwilach największej chwały, nie mógł pochwalić się takim majątkiem. Czasami ktoś mu dał jakieś dolary, ale co można było za nie kupić? Kolejny talon na samochód, który po chwili się popsuje? W Stanach szło lepiej, ale i życie było droższe, więc tak naprawdę niczego nie przywiózł. W zasadzie jedynym, czego się w życiu dorobił, było nazwisko i rozpoznawalna twarz. Aż do teraz. Biorąc pod uwagę podatki, a także rosnące potrzeby konsumenckie (niedawno dopiero wyczuł różnicę między czerwonym, czarnym, a nawet niebieskim Johnym Walkerem – do tego stopnia, że czerwony przestał mu w ogóle smakować), miesiąc w miesiąc wydawał coraz więcej, ale i tak przybywało sporo – jakieś 35 tysięcy złotych.

Grzegorz spokojnie przekładał kolejne listy, wśród których było sporo różnorakich zaproszeń, kilka próśb o autografy. I nagle poczuł zimy pot. Doskonale znał ten charakter pisma. Błyskawicznie rozerwał kopertę i w trzęsące się dłonie chwycił kawałek papieru:

„Panie Grzegorzu, przepraszam, że tak długo nie pisałam. Wielokrotnie chciałam się do pana odezwać, ale bałam się. Bałam się, że kocham pana za bardzo. I że pan tej mojej miłości wcale nie potrzebuje. Muszę przyznać, że byłam uzależniona, leczyłam się z pana. Teraz postanowiłam napisać po raz ostatni – pierwszy raz w życiu jestem szczęśliwa. Wyleczyłam się. Już pana nie kocham. Proszę wybaczyć mi tę szczerość, zwłaszcza po tym, co razem przeżyliśmy (pisałam przecież i o swojej maturze i o pierwszym chłopaku, nawet o śmierci rodziców), ale aktualnie panem gardzę. Nie sądziłam, że stanie się pan kimś takim. Ale jednocześnie dziękuję – znów mogę normalnie żyć”.

Poczuł przygnębienie, bardzo głębokie. Cios w serce. Nalał szklankę whisky, dokładnie tak, jak uczył go Paweł, jeden z lepszych trenerów picia w kraju. Najpierw wrzucił kilka kostek lodu, a potem dolał szkockiej, dokładnie do poziomu kostek. Zrobił to z niebywałem pietyzmem. Zawsze w chwilach stresu starał się maksymalnie kontrolować każdy swój ruch. Wziął dwa łyki, a następnie sięgnął po telefon komórkowy.
- Antek?
- Tak.
- Musimy porozmawiać.
- O czym?
- Muszę zrezygnować.

Pod stojącym po drugiej stronie słuchawki Antonim ugięły się nogi. On Grzegorza, swojego dawnego podopiecznego, potrzebował jak nikt inny. Z przyczyn finansowych, ale także prestiżowych. Przy żadnym z dotychczasowych prezesów jego pozycja nie była tak mocna. Nawet gdy firmą rządził Marian, jego dobry znajomy, nie mógł pozwolić sobie na tyle, co dziś. Teraz musiał zachować chłodny umysł. Grzegorz od roku słuchał go za każdym razem, więc dlaczego miałby nie posłuchać także teraz? Antoni chwycił więc słuchawkę bardzo mocno i tak stanowczo, jak tylko potrafi powiedział:
- Grzegorz, posłuchaj mnie uważnie. Nie zrezygnujesz. Rozumiesz? Na pewno, k$#!%wa, nie zrezygnujesz!

* * *

Antoni zaczął gorączkowo wydzwaniać po innych prominentnych pracownikach firmy. Jerzego zastał na warszawskim Służewcu, gdzie pięć przepojonych wodą koni pozorowało wyścig z szóstym, naszprycowanym ukraińskimi chemikaliami. Jerzy zawsze doskonale orientował się, który koń ma wygrać, tylko niestety za każdym razem dopiero, kiedy wyścig się rozpoczął.
- Grzegorz nie może odejść. Jest szalenie ważny w tej całej układance. Musimy go przekonać za wszelką cenę – mówił Jerzy, a przy okazji obserwował jak koń, na którego postawił pięć tysięcy złotych, dobiega dopiero na czwartej pozycji. Choć to raczej nie był bieg, ale człapanie, walka ze starością i nieporadna próba rozruszania starych kości, uginających się pod ciężarem dżokeja.

Gdzie był Adam, w momencie gdy Antoni wykręcił numer jego komórki, nikt nie wie. Ale odebrał w swoim stylu: - Kiego c$#!%ja?
- Adam, ważna sprawa. Grzesiek chce się podać do dymisji.
- Co? Zwariował? Poproś go, żeby się nie podawał!
- Prosiłem, ale nie wiem, czy posłucha.
- Eh, jego prosić to jak c$#!%jem trawę kosić! – rubasznie zażartował Adam i śmiał się jako jedyny, bo Antoni nadal pozostawał posępny. Był na siebie zły, że w ogóle wykręcił ten numer, bo czego mógł się spodziewać po kimś, kto pijany się chyba urodził? Każdy lubi czasem zamoczyć usta w alkoholu, ale Adam zdecydowanie przesadzał.

Potem telefony z informacją odebrali jeszcze Kazek, Stefan, Zbyszek, Rysiek, Michał i Zdzisiek. Michał poczuł, że może wskoczyć na miejsce Grzegorza, więc zasugerował, by nie wykonywać pochopnych ruchów. Zdzisiek lekko się zapocił ze strachu, Kazek w duchu uśmiechnął, a Stefan stwierdził, że o planowej dymisji wiedział pierwszy. Do Andrzeja Antoni tylko wysłał smsa, bo nie chciał się wdawać w długie dysputy. Na następny dzień, dokładnie na godzinę 10.00, zaplanowano naradę.

dodane na fotoforum: