Boże
który docierasz do bram
oświetlonych marną żarówką
i wspinasz się po zabłoconych schodach
odrapanych korytarzy
Który wiesz dlaczego
i potrafisz przechować pod śniegiem motyla
na następne lato
czuwając nad jego snem z palcem na ustach
Zrób coś
z taką miłością
nie w porę
gdy bezlistne drzewa kołyszą się na marcowym wietrze
wszyscy mają katar
a rozmiękły śnieg
wlewa się do butów
Śnisz nas Boże razem
na brzegach talerzy gdy nakadam obiad
i na rąbku wystygłej pościeli
we wgłębieniach zmarszczek wokół oczu
i na paznokciach
moich zniszczonych rąk
gdy zmywam naczynia
i piorę dziecięce skarpetki
trwożąc się na myśl
o rychłym potępieniu
A ty śnisz nas uparcie razem
i splatasz nam dłonie
tak że nie możemy uciec od siebie
A jeśli
a jeśli nie
to nie wódź nas na pokuszenie
niech już oplącze mnie
domowy makaron
na niedzielę
daj zasnąć
i zbaw nas
każde osobno
Amen
Dorota Kirsztejn-Pakulska