Dal....

Dal....

Czasem , gdy wstać mi się nie chce,
bo świt jest szary i zimny,
to chciałbym, wiecie, zbudzić się,
choćby na krótko - kimś innym.

Miałbym kudłaty, rudy łeb,
nie blond jak jakiś kurczak,
płynąłbym łajbą piracką - het -
banderą wicher by furczał!

A na banderze: czaszka i
na krzyż piszczele - dwa gnaty,
i ta bandera tłukłaby
nad moim łbem kudłatym.

Nikt by nie wołał: \\\"Sprzątnij!\\\", \\\"Wróć!\\\",
\\\"Włóż sweter!\\\", \\\"Weź ciepły szalik!\\\"
Po oceanach mógłbym pruć
wciąż dalej, dalej, dalej.

Ciąłbym cyklony rufą w pół,
bez szala i rozpięty,
i wicher by mi skórę tłukł
od szyi aż po pępek.

Ster bym obracał rwąc przez szkwał,
aż łapy bym zakrwawił.
Lecz z łap skrwawionych bym się śmiał
i strachem bym się bawił.

I pchałbym się pod szum, pod wiatr,
wciąż naprzód, wciąż donikąd,
w nieznany świat, w daleki świat
z burzami i z muzyką.

Lecz budzik (szelma - wie, co mus!)
wdarłby się w dziki cyklon.
Wtedy bym szybko zmienił kurs -
w siebie z powrotem wniknął.

Więc oczy bym otworzył i
zobaczył to, co zawsze:
podłogę, okno, szafę, drzwi,
codzienne, zwykłe, nasze.

Wtedy już mógłbym szybko wstać,
wypić codzienne mleko,
lecz musiałbym się cicho śmiać,
jak ktoś, co był daleko.

A potem wdziałbym sweter (niech!),
wziąłbym ten głupi szalik,
bo wszystko nic i pusty śmiech,
gdy się przybywa z dali.

Hanna Januszewska