Na rozlewisko leciałam z wielkim zapałem, którego rodzina nie spodziewała się po mnie. Nawet rodzone dziecię pytało z nutą wątpliwości w głosie, czy aby wstanę w środku nocy, czy wytrzymam ataki komarów, czy wreszcie nie zniechęci mnie pluskające wokół błotko razem z wszelkimi bagiennymi żyjątkami, no i najważniejsze - czy wytrzymam te kilka godzin, rozciągnięta jak naleśnik na patelni, bez możliwości przyjęcia choćby na chwilę wertykalnej pozycji.
Wytrzymałam, choć nie było łatwo. O wściekłych atakach komarów wspominałam wcześniej, więc sobie daruję, chociaż takiej ilości zdesperowanych krwiopijców dotąd nie widziałam.
Najtrudniejsze okazało się to, co mogło na początku wydawać się przyjemne - leżenie, a właściwie pozycja półleżąca z podparciem na łokciach i wgapianiem się w wizjer aparatu albo wypatrywanie przez maleńkie oczka siatki maskującej czegokolwiek, co nie jest trawą, trzciną, czy bryłą błota. Ileż to ja ptasich kształtów dostrzegłam w bladym świetle przedświtu, które za chwilę okazywały się zaschniętym błockiem albo wiechciem zwiędłej trawy. Ileż razy elektryzował mnie odgłos chlupotania tuż obok.
Ptaki, owszem, odzywały się wokół, ale na zdjęcia ciągle było za wcześnie. Aparat meldował, że mogę sobie co najwyżej z palca strzelić.
Tymczasem kropiatkowa i wodnikowa młodzież właśnie o tej porze urządzała sobie zabawy w berka, chowanego i co tam jeszcze. Pędzało toto po kałuży, rozpryskując wodę, a jeden z ptaków o mało nie wpadł z rozpędem do namiotu. Wyhamował tuż przed obiektywem i przyglądał się mu w skupieniu. Przestałam oddychać w tym momencie. Ptaszor popędził po chwili do reszty towarzystwa, zapewne by pochwalić się swoją odwagą i podzielić niezwykłymi spostrzeżeniami na temat tego czegoś, co sterczało z osobliwej gamoły i wydawało dziwne trzaski.