Za siedmioma leśnymi zakrętami, za siedmioma świerkami, których jeszcze nie tknęły piły drwali był sobie puszczański cichy zakątek. Życie toczyło się tam swoimi utartymi torami. Poszyciem leśnym czasem przemknął jakiś zwierz, zostawiając ślady na miękkim mchu, górą szumiały korony nie tak znów wiekowych sosen, bo te naprawdę stare dawno już zakończyły swój żywot w którymś tartaku.
Jak co roku dwójka niepoprawnych zapaleńców przedarła się tu przez uparte krzaczory, zwały zeschłych gałęzi i trawy, na których czyhały kleszcze z nadzieją na nieostrożnego żywiciela. Mrówki i komary na szczęście jeszcze nie obudziły się z zimowego snu. Przybysze dobrą chwilę kręcili się po niewielkiej polance, marudząc coś o ciasnym kadrze i różnych przeszkadzajkach.
A z wysokości przyglądały się im bursztynowe, bystre oczy. Właściciel tych oczu obserwował manewry na dole z wyraźnym zaciekawienie i bez obawy. Tkwił w plątaninie gałązek dorodnego świerka. A kto? Sóweczka, czyli mały uparciuch. Za skarby świata nie chciała pokazać się w przyzwoitych warunkach, w lepszym świetle. Na nic były wszelkie próby zmiany pozycji, podejmowane przez zdesperowanych fotografów. Cóż było robić? Pozbierali swój sprzęt, pokonując znów te same przeszkody i zgarnąwszy z traw resztę kleszczy, które nie załapały się za pierwszym razem, dwójka przybyszów jak niepyszna wróciła do samochodu.
Mnie tam nie było (tej wersji będę się trzymać), miodu i wina nie piłam, a tę upartą "bestię" możecie sobie obejrzeć na zdjęciu, jeśli ją znajdziecie.