****

****

Leszek Winder w swojej książce "ŚLĄSKI BLUES" z 2018 poświęca obszerny fragment Ryśkowi Riedlowi, jego współpracy z Krzakiem i innymi zespołami, walce z nałogiem, i przedwczesnej, wstrząsającej śmierci.
Autor pisze: "Podczas naszych prób z Krzakiem w katowickim klubie Puls, przyszło do mnie kiedyś dwóch nieznanych mi wtedy muzyków, z prośbą, żebym ich posłuchał i powiedział, czy mają wiązać przyszłość z muzyką. Jeden zagrał na harmonijce, drugi zaśpiewał. Obaj byli świetni. Nazywali się Andrzej Urny i Ryszard Riedel. Potem przez wiele lat moje muzyczne drogi splatały się z ich drogami wielokrotnie.
Rysiek Riedel, związany z Dżemem, do końca życia pojawiał się na moich koncertach, w studiach nagraniowych i podczas najrozmaitszych sesji. Nasza współpraca nigdy nie była skrępowana żadnymi zobowiązaniami. To taka nasza swoboda i niezależność. Mógł, kiedy chciał, wejść, zaśpiewać albo zagrać na harmonijce, i obu nam to bardzo odpowiadało.
Riedel działał i tworzył spontanicznie, pod wpływem chwili, konkretnej sytuacji. Podczas nagrywania płyty "Paczka" mieszkaliśmy razem w Warszawie, w hotelu Forum. Założeniem był udział Ryśka w nagraniu naszej płyty. Niestety, nie udawało się stworzyć niczego, co pasowałoby do stylistyki całości. Siedział w hotelowym pokoju i mocno pracował nad tekstami. Pewnego wieczoru przeczytał mi tekst, który powstał minionej nocy - "Dzień, w którym pękło niebo". Tekst był znakomity, ale niestety, nie pasował do żadnego z utworów, które wtedy miałem.
Rysiek towarzyszył Krzakowi w wielu nagraniach, trasach, wyjazdach zagranicznych, festiwalach. Były wspaniałe koncerty i szalone imprezy. Był doskonałym muzykiem. Potrafił w swobodny sposób znaleźć się właściwie w każdym utworze. Świetnie improwizował. Słychać to na przykład na płycie "Live" Józka Skrzeka, nagranej 5 sierpnia 1987, podczas nocnego koncertu Skrzeka i Bezdomnych Psów w Jarocinie, oraz, szczególnie, na mojej pierwszej autorskiej płycie - "Blues Forever", wydanej w 1984.
Ta jego muzyczna swoboda ujawniała się też w Polskim Radiu w Katowicach, kiedy, podczas mojej autorskiej sesji nagraniowej do utworu "Blues dla Dzidka", zaadaptował swój tekst z zupełnie innego utworu zespołu Dżem - "Abym mógł przed siebie iść" czy "Pewnie ciężki znów będzie dzień". Dla mnie, od pierwszego usłyszenia, były to słowa oczywiste, w pełni oddające ówczesny klimat i styl życia muzyków, bardzo pasujący do bluesa.
Mój dorobek artystyczny z udziałem Ryśka Riedla w postaci wydanych płyt jest spory. W domu mam jeszcze bardzo wiele nagrań z koncertów i prób. Ale, mimo upływu czasu, jakoś nie potrafię jeszcze do tego wracać.
Rysiek borykał się nałogiem - to rzecz powszechnie znana. Widziałem tę walkę i nic nie mogłem dla niego zrobić. Próbowaliśmy o tym mówić, ale widziałem, że ucieka od tematu. Był przygnębiony przegrywanymi potyczkami, nie chciałem go bardziej dręczyć. Cały jednak czas pozostawałem pod wielkim wrażeniem jego talentu.
Jestem zdania, że pokazywanie go w filmach, reportażach, relacjach przede wszystkim jako narkomana, który przegrał walkę z nałogiem, było i jest wielką niesprawiedliwością wobec tego wielkiego muzyka i poety.
Przed śmiercią dramatycznie przeżywał osamotnienie, i nie podźwignął się już z załamania. Został wyrzucony z zespołu, co bardzo mocno wpłynęło na pogorszenie jego staniu. Miał żal do członków zespołu Dżem, że tak go zostawili. Oczywiście rozumiem, że nawalał często, gdy było z nim gorzej, ale jednak nie powinien zostać sam.
Był pięknym człowiekiem, i bardzo mnie boli, że tak często postrzegany jest przez nałóg, a nie ów fantastyczny talent, charyzmę i to cudowne, prawdziwie ludzkie oblicze.
Kiedy odwiedzaliśmy go w szpitalu w Chorzowie, pocieszałem go, mówiąc: "Rysiek, wszystko będzie dobrze, jeszcze razem zagramy i wiele zrobimy". Ale odpowiedź była przygnębiająca: "Leszek, ja już nie zaśpiewam, i już stąd nie wyjdę". To było straszne. Wtedy nie dopuszczałem do siebie takiej myśli.
Na krótko przed śmiercią, zabraliśmy Ryśka ze szpitala, by przez chwilę pobył w Leśniczówce. Chcieliśmy go jakoś rozruszać, coś mu zagrać, poprzebywać razem. Owszem, graliśmy, ale Rysiek już nie zaśpiewał. Był bardzo słaby. Siedział przy barze i pił wodę. Rozmowa się nie kleiła.
Rysiek zmarł 30 lipca 1994 w chorzowskim szpitalu, kilkaset metrów od miejsca, gdzie jako dziecko mieszkał przez kilka pierwszych lat życia"

(komentarze wyłączone)