Skrzypnął nieświat w desce ku oknu
i znużonym lotem w bezbólu
nieorlo chciała w oknie zaszumieć koszula.
Jakże łatwo było koło muru
jakże łatwo było w sny kamienne frunąć
w odwrócone niebo podwórza.
Tylko oczy okien niebyłe w ślepym murze
chciały przeczekać ból by snem się znużył.
Przeżegnały dniem mękę.
Żar kamienie łupał.
I nagle we framudze, co drżała pod ręką
w wilgotnym próchnie szczeliny,
oczom się wygarnął
śpiew zielony jak życie w łodydze maleńkiej
i płakało i śmiało się.
I leciały na okna,
jak na jedną miedzę
między dwoma niebami,
strupy rdzawej blachy.