Wygoliłam kota po całości. Nie dla fanu, tylko trzeba było...
Otóż od jakiegoś czasu sierść mu zaczęła marnieć.
Zrobiłam badania krwi. Wszystko git, tylko parametry nerkowe przy górnej granicy. Usg nie wykazało niczego niepokojącego - nery jak nówki nieśmigane.
(Znajomy wet uspokoił mnie, że podwyższone wyniki nerkowe u kotów starszych są fizjologiczne i że nie mam się martwić, także...)
Powlokłam się zatem do super hiper poleconego specjalisty - dermatologa wet.
Specjalista ów zdiagnozował łojotok wtórny (?), uwarunkowany genetycznie (??) i orzekł, że z reguły nie da się z tym nic zrobić poza kąpielami kota (???).
Ok, nie jestem lekarzem. Jestem tylko technikiem. Wpojono mi do łba, że autorytetu lekarza podważać nie należy. So...
(Wspomnę tylko, że pani super hiper specjalista dermatolog nie zleciła nawet morfologii. Pobranie zeskrobiny byłoby też wskazane. Nie wspominam o mikroskopie, który tu jest jakby podstawowym narzędziem diagnostycznym.)
Kota wykąpałam, zalecone suplementy podawałam, a Rudolf stopniowo zaczął wyglądać jak ściera, którą ktoś wytarł podłogę po wybuchu butli z olejem słonecznikowym. Plus mega łupież.
W efekcie sama zdiagnozowałam chłopa.
Drożdżyca.
Ogoliłam, podałam leki miejscowe i w końcu zaczął dochodzić do siebie.
Czekam teraz na wyniki morfologii.
Drożdżyca nie bierze się znikąd.
Układ immunologiczny osłabł w związku z jakimś problemem, który się zadział w organizmie.
Trzymajcie kciuki...