Przykład opisu danych lotniska Palermo. -->

Przykład opisu danych lotniska Palermo. -->

Zdjęcie pochodzi z posiadanego przeze mnie jednego z egzemplarzy światowego katalogu lotnisk.
Każdy pilot planujący przelot z punktu A do punktu B, ma wgląd w podstawowe dane wszystkich lotnisk świata, dane pomagające mu na bezpieczny start i lądowanie .

Są tam wszystkie parametry szukanego, czynnego lotniska docelowego oraz urządzeń radiotechnicznych i łączności wraz z częstotliwościami, kodami i kryptonimami wywoławczymi.
Katechizm także każdego, "wykształconego", wojskowego pilota.
Teraz kilka słów kontynuacji tematu wartego 30 000 000 zł z naszych podatków.

W 2012 roku dr Grzegorz Szuladziński w raporcie napisanym dla zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej - protoplasty podkomisji smoleńskiej, również utworzonego przez Macierewicza - doszedł do wniosku, że na pokładzie TU-154M nastąpił „wybuch wewnętrzny”. Jego zdaniem świadczy o tym brak pożaru oraz rodzaj pęknięcia kadłuba. Gdyby materiał wybuchowy znajdował się na zewnątrz samolotu, skutki byłyby inne.

Dr Andrzej Ziółkowski z Instytutu Podstawowych Problemów Techniki PAN poparł ten argument, używając jako ilustracji parówek.

Jego zdaniem, podłużne pęknięcie kadłuba musiało być wynikiem gwałtownego wzrostu ciśnienia na skutek eksplozji wewnątrz samolotu. „Coś takiego widzimy, gdy gotujemy sobie kiełbaski na śniadanie” – mówił i pokazał zdjęcie dwóch parówek pękniętych na całej długości.

Innego zdania był z kolei prof. Wiesław Binienda z Uniwersytetu w Akronie (USA) na konferencji zorganizowanej w Politechnice Poznańskiej w październiku 2015 roku przekonywał, że ładunek wybuchowy został umieszczony na zewnątrz Tupolewa. „Samolot Tu-154M był wyżej niż 50 metrów nad ziemią w chwili utraty skrzydła. To niemożliwe, by zderzył się z brzozą. (uwaga!!!)Sądzimy, że na skrzydle umieszczono liniowy ładunek wybuchowy” - precyzował w rozmowie z „Polską The Times”.

Pragnę tu zwrócić na opinię tego profesora zresztą , naukowca tejże komisji, używającego tu pojęcia "sądzimy".

Czyli tak sądzi (dywaguje, przypuszcza) cała komisja.

Nieco innego zdania był jakiś czas potem inny profesor , tym razem prof. Jan Obrębski z Politechniki Warszawskiej, który na II konferencji smoleńskiej dowodził, że katastrofa samolotu nie mogła być zwykłym upadkiem. Gdyby tak było, to samolot zachowałby się jak „puszka cienkościenna uderzona drewnianym młotkiem”.
A swoją tezę zilustrował zgniecioną puszką po napoju energetycznym.
Skoro samolot rozpadł się na tak wiele części, to musiał to być wybuch.

A konkretnie: wielopunktowa eksplozja.

Zresztą to, gdzie znajdował się rzekomy ładunek wybuchowy, zawsze było w podkomisji smoleńskiej przedmiotem kontrowersji i eksperci Antoniego Macierewicza nigdy nie dorobili się jednej (i spójnej) koncepcji. Jedną z najbardziej absurdalnych była teoria "wybuchowego kocyka" z 2018 roku, lansowana przez prof. Wiesława Biniendę.

Zakładała ona, że ładunek został umieszczony w skrzydle (konkretnie: w tzw. slotach) jeszcze podczas serwisowania Tupolewa w Rosji w 2009 roku. A wymyślono ją po to, by próbować sfalsyfikować zawarte w raporcie komisji Millera wyjaśnienie, że samolot stracił skrzydło, i w konsekwencji sterowność, w wyniku uderzenia w brzozę.

A więc teorie, przypuszczenia, tezy które nie poparte żadnymi dowodami okazały sie jedynie bajkami opowiadanymi z każdym mijanym rokiem i wydawanymi w związku z tym dziesiątkami milionów złotych polskich podatników.

Skoro był wybuch, to musiały pozostać jakieś ślady substancji wybuchowej. I z tym eksperci Macierewicza mieli zawsze problem.

Niespodziewanie, na początku kwietnia 2019 roku Antoni Macierewicz w wywiadzie dla "Gazety Polskiej" powiedział, że „brytyjskie laboratorium stwierdziło fakt obecności materiałów wybuchowych, a nie »substancji służących do produkcji tych materiałów«”. I wskazuje na trotyl, heksogen i pentryt.

Ale ta narracja szybko zaczęła się sypać. Co prawda, w ujawnionym przez podkomisję smoleńską 9 kwietnia 2019 roku - i zaledwie kilka godzin później zdjętym z nieznanych przyczyn z jej strony internetowej - kolejnym raporcie podano informację:

„Podkomisja przeanalizowała zrealizowane w 2013 roku przez Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Policji (CLKP) badania i stwierdziła, że ujawniły one obecność śladów materiałów wybuchowych na 107 spośród 215 pobranych próbek”. Zaznaczono też, że badania potwierdziły ustalenia wspomnianego przez Macierewicza brytyjskiego Forensic Explosives Laboratory, które badało próbki na zlecenie polskiej prokuratury.

Ale w raporcie nie było ani słowa o trotylu.

W 2017 roku podkomisja smoleńska zaprezentowała nową koncepcję, która miała wyjaśnić, dlaczego - jeśli rzeczywiście był wybuch - nie zachowały się typowe dla eksplozji ślady, np. spalenie samolotu, zwęglenie zwłok itp.
Była to teoria bomby termobarycznej.

Ładunek termobaryczny działa w taki sposób, że najpierw rozpyla w powietrzu paliwo, a potem je zapala. Wybucha więc mieszanka paliwowo-powietrzna, wytwarzając silną falę uderzeniową. Zdaniem podkomisji, właśnie taki ładunek ukryto w Tupolewie: w kabinie, centropłacie i na skrzydle.

To mają zamiar dziś stosować na Ukrainie Rosjanie.

„Gdyby w samolocie wybuchła bomba termobaryczna, to fragmenty kadłuba byłyby rozrzucone w promieniu kilkuset metrów. Tymczasem szerokość pola szczątków to około 60 metrów”- mówił ekspert lotniczy i wicenaczelny "Przeglądu lotniczego" Michał Setlak, w kwietniu 2017 roku.

„Okna były dla komisji bardzo niewygodne, bo gdyby umieszczono je w modelu, to szyby pękłyby podczas eksplozji” – mówi Osiecki. „Tymczasem – jak pamiętamy ze Smoleńska – okna w kadłubie wraku przetrwały katastrofę”.

Nic więc dziwnego, że już latem 2017 roku nie było mowy o bombie termobarycznej. W kolejnych latach podkomisja zarzuciła ten pomysł.

A przecież mało kto pamięta,jeden z pierwszych komunikatów Macierewicza z 2011 roku;

Fantazje Antoniego Macierewicza i jego specjalistów obejmowały nie tylko eksplozje.
Jedna z teorii tego rodzaju mówiła o sztucznej mgle, którą mieli rozpylić Rosjanie.
„Nagle wyszła mgła, mówią świadkowie. Nie wiemy skąd, nie było jej przecież w żadnej prognozie, nic jej nie zapowiadało, a nagle wszystko zostało zasłonięte” - mówił Antoni Macierewicz jeszcze w 2011 roku.

Tę tezę rozszerzył zaraz potem ekspert podkomisji Macierewicza Stefan Bromski ł który oświadczył, że to nieznani terroryści rozpylili nad Smoleńskiem „sztuczny smog”, a następnie sygnałem radiowym uruchomili bombę w powietrzu.

Mam przypominać jeszcze? Kolejną podobną koncepcję wysunął Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin części ofiar katastrofy smoleńskiej.

Twierdził, że nad lotniskiem wypuszczono Hel, w wyniku czego zmniejszyła się siła nośna samolotu i dlatego opadał za szybko.

I żeby nie nudzić:
Jeśli wpiszemy w wyszukiwarkę Google hasło "podkomisja smoleńska skład", to zostaniemy skierowani do podstrony podkomisji, ale przywita nas taki komunikat: "Bardzo nam przykro, ale podana strona została wstrzymana do publikacji".

Copyright 3707 @ maska33

ewik57

ewik57 2023-04-12

Przykład z parówkami to było przekroczenie granic absurdu.
A okazało się, że komisja nie czuje się ośmieszona, pracuje w pocie czoła, sądzi, wysnuwa kolejne teorie. Na jakim świecie my żyjemy?

halka

halka 2023-04-12

Aby ludzie uwierzyli w te bzdury, trzeba było w tym celu zreformować oświatę zastępując religią nauki przyrodnicze. Trzeba było w szkole nauczać doktryny cudu , w miejsce logiki z łańcuchem przyczynowo skutkowym. Trzeba było natrętną propagandą przekonywać Polaków o przyrodzonym złu drzemiącym w Rosjanach.
Mamy więc teraz efekt w postaci ponad 30% Polaków wierzących w rzadkie powietrze rozcieńczone helem, w bombę termo baryczną czy brzozową rakietę napełnioną trotylem z nitrogliceryną.

maska33

maska33 2023-04-13

Dobry skrót dokonanej analizy przez doświadczonego pedagoga.
I zrozumiały dla wszystkich.

Dziękuję Halino. ;-)

tebojan

tebojan 2023-04-14

Ilu "ekspertów" tyle wersji.

dodaj komentarz

kolejne >